Zanim covid na dobre się rozhulał po naszym świecie, wydawało mi się, że moje życie w Hiszpanii będzie pełne imprez, spotkań ze znajomymi i wyjść do baru na piwko i tapas. Jak widać źle mi się wydawało. Oczywiście do barów z J. chodzimy, czemu nie, bo cóż innego tu robić. Z imprezami i znajomymi trochę jednak gorzej.
Jednak na przekór wszystkiemu w weekend postanowiłam zorganizować imprezę urodzinową. A co mi tam! Znajomych jakichś tam w końcu posiadam, mieszkanie co prawda na zadupiu, ale zmieści kilka osób z zachowaniem dystansu, kawałek tarasu się nawet znajdzie, damy radę. Zaprosiłam tych kilka osób. A dokładniej 4 osoby. Całe 4 osoby co by nikogo nie narażać na niebezpieczeństwo. I siebie też nie, w końcu do tej naszej ojczyzny miałam jednak spore chęci przyjechać na Święta. Zaprosiłam i czekałam na odpowiedź. Doczekałam się. Wszystkie 4 odmowne. Z różnych powodów, jedna tylko para powiedziała, że boją się wirusa. Jedna para czyli połowa gości 😀 Ale co tam, rozumiem, w końcu wszyscy się boimy. Menu na szczęście nie zdążyliśmy przygotować, za sprzątanie się przezornie nie brałam dopóki nie otrzymałam odpowiedzi na zaproszenie, jednym słowem nie zdążyłam się za dużo napracować. Co nie znaczy, że nie było mi przykro. Ano było, bo od jakiegoś czasu co roku organizuję imprezę urodzinową.
Ale uznałam, że weekend urodzinowy się odbędzie, czy to z imprezą czy nie. Postanowiliśmy pójść do takiego jednego baru, w którym byliśmy już całe dwa razy i nawet nam się tam spodobało. Pani barmanka była bardzo miła, jedzonko smaczne, atmosfera też fajna. Wypiękniłam się, nałożyłam stosowny makeup i ruszyliśmy uczcić moje urodziny.
Bar był zamknięty. I to nie zamknięty akurat w sobotę, bo im prąd odcięli, toaleta się zapchała albo piwa zabrakło. Zamknięty na amen, na cztery spusty. Nie przetrwał pandemii. Szlag by to trafił.
Znów zrobiło mi się trochę przykro, ale jeszcze nie aż tak, żeby się załamać i uciec z płaczem. Postanowiliśmy znaleźć inny bar, to w końcu moje urodziny, nie będziemy się poddawać. Znaleźliśmy. Jak się okazało w przedurodzinowy weekend odbywał się mecz Real Madrid – Atlético de Madrid. Nie wiem czy zdajecie sobie sprawę, jak ważne są mecze piłki nożnej dla Hiszpanów. Sądziłam, że ja sobie zdaję, ale jednak się myliłam. Bar był zapchany. Po dziurki w nosie. Z miarką co prawda nie latałam, ale tak na moje zastygmatyzowane oko dwóch metrów między ludźmi nie było. Odmówiłam wejścia do środka. Łaskawie uznałam, że urodzinową kolację możemy spożyć przy stoliku na zewnątrz. Nie było aż tak zimno, powiedziałabym, że rześko. Co prawda ludzie na nas dziwnie patrzyli, bo dla nich to już jest niemal zaawansowana zima. J. dzielnie przedarł się do baru po trunki i jedzonko. Opiliśmy moje urodziny siedząc przy stoliku pod zapchanym barem i dzielnie znosząc spojrzenia przechodniów. Ja popijając clarę czyli piwo o smaku cytrynowym z niewielką zawartością alkoholu, a J. zwykłe tercio czyli 0,33 l piwa, co jakiś czas usiłując dyskretnie wykręcić szyję, żeby zobaczyć kawałek meczu przez szybę. Po jakimś czasie uznałam, że jednak jest trochę zimno, a J. niedługo dostanie skrętu szyi. Zjedliśmy tapas, zjedliśmy kolację i ruszyliśmy z postanowieniem, że jeśli taki jeden bar, który jest po drodze do domu, będzie otwarty to wejdziemy, a co, w końcu to moja impreza urodzinowa, a do godziny policyjnej jeszcze daleko. Był otwarty, weszliśmy. Nawet uchował się jeden wolny stolik dla nas. W barze było 5 osób i pani barmanka. Wszyscy wpatrzeni oczywiście w mecz. J. wkrótce do nich dołączył a ja siedziałam sobie w kąciku i cichutko śpiewałam: Cumpleaños feliz, cumpleaños feliz…
Do domu wróciliśy po meczu. Oczywiście wygrał Real Madryt 2:0 🙂 I wiecie co? Wcale nie żałuję, że nie było tej imprezy (no może trochę żałuję, ale nie tak bardzo). W tym pierwszym barze, gdzie był dziki tłum na tapas dostaliśy krewetki w cieście. Ale co to były za krewetki! Palce lizać.

Zatem jaki jest morał tej historii? Nigdy nie żałujcie imprezy urodzinowej, która się nie odbyła. Nigdy nie wiadomo jak taki wieczór może się potoczyć 😉
Ahoj przygodo!