Jesień zagościła już na dobre i w domach i na dworze. Co prawda tutaj jest znacznie cieplej i słoneczniej niż w Polsce, ale wyraźnie czuć, że nie są to już wakacje: rano bywa naprawdę zimno, zdarzają się deszczowe i wietrzne dni, no jesień po prostu. Czyli idealny moment na wspomnienia z wakacji! I obiecany post o Almerii. Myślę, że będzie to jeden z cyklu postów, bo naprawdę jestem pod ogromnym wrażeniem tego miejsca i mam wiele do opowiedzenia.
Zatem do rzeczy.
Na wakacje postanowiliśmy wybrać się do Almerii. Dlaczego akurat tam? Trochę przez przypadek. Plan był prosty – jedziemy gdzieś, gdzie jest mało nawrotów wirusa, mamy jakichś znajomych, żeby nas przenocowali i jest ładna pogoda. Na początku wymyśliliśmy sobie Asturię. Zrobiłam nawet plan zwiedzania, sprawdziłam dojazd, przejrzałam ewentualne noclegi… A na samym końcu zerknęłam na pogodę… Trochę ponad 20 stopni w dzień. Z bólem serca zaczęliśmy szukać innego miejsca. Nie jestem fanką tygodniowego plażingu, ale na wakacjach lubię mieć trochę upału i możliwość leniwego leżenia na plaży. A 23 stopnie to zdecydowanie za mało na takie atrakcje 🙂 Po zrezygnowaniu z Asturii zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie jeszcze mamy kogoś znajomego 🙂 a ja siedziałam przyklejona do mapy, z której teoretycznie można było się dowiedzieć, w jakich regionach Hiszpanii są nawroty koronawirusa. Ostatecznie padło na Almerię. Już nie robiłam planów, nie szukałam przewodników. Sprawdziłam pogodę i dojazd. Wynik był zadowalający i pojechaliśmy 🙂

Kwestie organizacyjne czyli jak dojechaliśmy z Parli do Almerii
Pomimo braku czasu na porządną organizację wakacji postarałam się zrobić przegląd środków transportu. Wynajęcie samochodu od razu wykluczyłam, nie było nas na to stać. Bla bla car odpadł nie tylko ze względu na pandemię, ale także wysokie ceny i niekorzystne godziny wyjazdu. Autobusy, choć nie lubię nimi podróżować, również zostały przeze mnie wnikliwie sprawdzone – nie podobały mi się ani godziny odjazdów, ani długość podróży, ani cena biletu. Zatem postawiliśmy na pociąg.
Z Madrytu do Almerii można się dostać jednym jedynym pociągiem, który odjeżdża ze stacji Atocha o nieludzkiej godzinie 8:12. Za jeden bilet normalny bez żadnych zniżek zapłaciliśmy 37,90 euro, co wydało nam się ceną całkiem przyjazną naszemu budżetowi (od razu kupiliśmy bilety powrotne, niestety powrotny pociąg odjeżdżał z Almerii o jeszcze bardziej nieludzkiej godzinie 7:05).
Godzina odjazdu wydała mi się nieco mniej przyjazna, ale co zrobić. Wakacje wymagają poświęceń 🙂 I to całkiem sporych z mojej strony, bo przecież musieliśmy się jeszcze jakoś do tego Madrytu dostać z naszej ukochanej Parli. Zatem bladym świtem, kiedy nawet kur jeszcze nie piał, a słońce nie zamierzało wschodzić wsiedliśmy do lokalnego autobusu, który to zawiózł nas do stacji. Tamże wsiedliśmy do pociągu do stacji Madryt – Atocha. A stamtąd po kilkukrotnym okrążeniu stacji i popytaniu ochroniarzy i obsługi znaleźliśmy wejście na peron, z którego mieliśmy odjechać na nasze wakacje marzeń.
Muszę przyznać, że poczułam się trochę jakbym po raz pierwszy jechała do Hogwartu. Wejście na perony było tak dobrze ukryte, że kiedy J. ustawił się w kolejce do pani bileterki, ja stanęłam obok i czekałam, bo myślałam, że on chce po prostu zapytać tę panią o drogę. J. popatrzył na mnie i zapytał czy jadę z nim. W tym momencie zobaczyłam jak przed ludźmi, którzy stali przed nim bezszelestnie rozsunęły się drzwi, za którymi zniknęli. Równie bezszelestnie drzwi się zamknęły. Gdybym jechała sama w życiu bym nie pomyślała, że ten kawałek ściany jest wejściem na perony. Ominęłabym kolejkę, bo w dzisiejszych czasach wszędzie są kolejki i prawdopodobnie ktoś z informacji musiałby zaprowadzić mnie za rękę do tego Sezamu. Zdumiona podreptałam do kolejki, bo do odjazdu pociągu zostało nam jakieś 10 minut, a kto wiedział, jakie przeszkody jeszcze będzie dane nam napotkać. Pani zeskanowała kody z naszych biletów, zmierzyła nam temperaturę i odrzwia bezszelestnie otwarły się przed nami. Poczekaliśmy chwilę w poczekalni, która przypominała mi trochę bunkier i po kilku minutach podjechał nasz pociąg. Ach, cóż to był za pociąg! Wygodne podwójne siedzenia, klimatyzacja, telewizor, na którym wyświetlane były filmy. W normalnym życiu przy każdym siedzeniu były słuchawki, które się podłączało, żeby obejrzeć film, ale w rzeczywistości postpandemicznej każdy powinien używać swoich słuchawek. Ja ma słuchawki łączone bluethooth’em, kabelka raczej ze sobą nie wożę, więc byłam skazana na filmy nieme. Pomimo tego podróż była dla mnie bardzo wygodna. Jedyne, czego żałuję to tego, że zasnęłam. No dobrze, zwykle przesypiam podróże. Te autobusowe ze względu na chorobę lokomocyjną, z której jakoś nie udało mi się wyrosnąć, a te pociągowe, żeby mieć więcej energii na zwiedzanie nowych miejsc. I to był mój błąd. Kiedy obudziłam się po kilku godzinach, oczom mym ukazał się widok zapierający dech w piersiach. Resztę podróży odbyłam z nosem niemalże przyklejonym do szyby, co jakiś czas ciągnąc J. za rękaw i pokazując coś za oknem.
Widoki były przepiękne. Tym razem poczułam się jak bohaterka cyklu Mroczna Wieża Stephena Kinga, przemierzająca Świat Pośredni. Jeśli czytaliście te książkę, wiecie o co chodzi. Otaczały nas góry, ale jakie to były góry! Porośnięte egzotyczną, suchą roślinnością. Co jakiś czas pojawiały się plantacje drzewek oliwnych i fabryki oliwy. Jechaliśmy mając po obu stronach strome, kamieniste góry, czasami sztucznie nawadniane drzewa oliwne, przepaście, wstążki wyschniętych rzek, zniszczone, walące się budynki. Moja wyobraźnia ruszyła.

Na miejscu mieliśmy być o 14:53. I byliśmy, z tym, że jedną stację przed Almerią czekała nas przesiadka do autobusu. Okazało się, ze linia jest w remoncie i została uruchomiona zastępcza komunikacja. To znaczy wcale się nie okazało! Wszystko było napisane na bilecie, ale przeczytaliśmy tę informację tuż przed wyjazdem. To nie było tak, że nagle, nie wiedząc czemu, pociąg stanął, nie chciał dalej jechać i nikt nie wiedział dlaczego. Nie, nie! Informacja ta podana została na bilecie, ale ja ją kompletnie zignorowałam. Jedna stacja autobusem, wielkie rzeczy. Na piechotę bym przeszła tę jedną stację wiedząc, że u celu czeka tajemnicza, piękna Almeria (i wakacje marzeń). Na szczęście nie musiałam iść, autobus stał i czekał na nas. Oczywiście też był klimatyzowany i powiózł nas do Almerii. Wycieczka trwała raptem 30 minut, ale i tak spędziłam ją przyklejona do szyby. Co tam choroba lokomocyjna!
Zgodnie z rozkładem o 14 53 wysiedliśmy z autobusu na stacji w Almerii. Zabraliśmy bagaże, włączyliśmy google maps i na piechotę ruszyliśmy do hostelu (Google nie pokazywał możliwości dojechania tam autobusem).
Noclegi
Po dwudziestominutowym spacerze z plecakami i gitarą odnaleźliśmy ośrodek, w którym mieliśmy zarezerwowany pokój. Albergue Introjoven mieści się przy ulicy Isla de Fuerteventura, cóż za piękna nazwa ulicy na wakacje!

Dlaczego wybraliśmy akurat ten obiekt? Ano dlatego, że był najtańszy. Weszłam na stronę booking.com, wybrałam odpowiadające mi daty i miejsce i uporządkowałam propozycje rosnąco według ceny. Różnica cenowa pomiędzy naszym ośrodkiem a innymi była na tyle wysoka, że zastanawiałam się, w czym tkwi haczyk. Za 6 nocy w pokoju dwuosobowym ze śniadaniem zapłaciliśmy 222 euro i było to naprawdę niewiele. Przyznam, że gdzieś z tyłu mojej głowy zakwitła myśl, że na miejscu może okazać się, że to pomyłka, pokoju nie mamy albo że musimy jeszcze za coś dopłacić. Jednak nic takiego się nie wydarzyło i byliśmy naprawdę zadowoleni.
Z czego mogliśmy korzystać za 222 euro za 6 noclegów:
- z pokoju z dwoma oddzielnymi łóżkami (zestawiliśmy je oczywiście) i łazienką
- codziennego sprzątania
- mini przyborów toaletowych (mydełko i szampon)
- ze śniadania
- plaży oddaloną o jakieś 10 minut na piechotę (!)
Gdybym bardzo chciała, mogłabym się przyczepić, że na śniadanie zawsze podawali to samo: bułki, szynka, płatki śniadaniowe z jogurtem, masło, dżem, miód, oliwa, pomidorki pakowane w plastikowy pojemniczek, owoce. No i oczywiście kawa, herbata, soki i jakieś ciasteczko na deser. Mi to nie przeszkadzało, bo i tak codziennie na śniadanie jadam płatki i zawsze byłam zadowolona i najedzona. Niestety jeśli ktoś woli śniadania na słono i do tego jest wegetarianinem (jak J.) to takie śniadanie robi się już problematyczne. Biedak jadał codziennie bułkę z oliwą i pomidorkami z puszki… Myślę, że sytuację ratowała dobra kawa i to ciasteczko na deser…
Życie też trochę utrudniał fakt, że porę śniadania wybierało się raz na cały wyjazd, choć nie było to dla nas jasne od początku. Kiedy przyjechaliśmy, pan w recepcji powiedział nam, że jeśli chcemy zmienić porę śniadania, możemy. Natomiast przy próbie zmiany już inny pan powiedział nam, że tak nie można. Ostatecznie przeniósł nas na inną godzinę, ale do tej pory nie wiem czy tak można czy nie 🙂
Natomiast większy kłopot spowodował brak lodówki w pokoju i w ogóle brak możliwości korzystania z jakiejkolwiek lodówki. W związku z czym piwo w pokoju pijaliśmy zazwyczaj ciepłe i raczej rzadko, bo kto lubi pić ciepłe piwo. Na szczęście bary były blisko, trunki dosyć tanie i nie musieliśmy skazywać się na ciepłe piwo. Gorzej było z wodą. Przy letnich temperaturach naprawdę potrzebowaliśmy zimnej wody i musieliśmy po prostu kupować ją codziennie rano.
Natomiast pokój nie był zaopatrzony także w czajnik więc ciepła herbatka na wieczór odpadała (rano mieliśmy tą ze śniadania), a w podrzemkową kawę zaopatrywaliśmy się w automacie na dole.
Pomimo tych kilku braków polecam ten obiekt noclegowy 🙂 Przyznaję szczerze, że za taką cenę i tak spodziewałam się dużo gorszych warunków. A było naprawdę czysto i przyjemnie.
Gdzie i co jedliśmy?
No właśnie, jedna z ważniejszych kwestii wakacyjnych! Jestem ogromną fanką próbowania lokalnych potraw, a ponadto uznałam, że skoro jesteśmy nad morzem, to będę jeść tyle ryb, ile tylko zmieszczę a na dodatek pokonam swój wstręt do owoców morza.
Jako że w naszym ośrodku w cenie pokoju serwowano tylko śniadania (obiady można było sobie wykupić, ale nie chcieliśmy uzależniać się od nich czasowo i uznaliśmy, że samodzielne wyżywienie będzie nas kosztować jednak trochę mniej), zazwyczaj jadaliśmy niskobudżetowe obiady, a wieczorem chodziliśmy na tapasy. Niskobudżetowym obiadem nazywam np. falafela z budki przy plaży albo sałatkę i bagietkę zakupione w markecie. Staraliśmy się nie kupować za dużo, bo brak lodówki utrudniał przechowywanie czegokolwiek oprócz chleba i pasztecików. Na szczęście było gorąco i w porze obiadowej zazwyczaj nie bywaliśmy bardzo głodni.
A wieczorem – tapasy i piwko!
Tapasy to przekąski podawane do trunków. Zazwyczaj tapas powinien być czymś przygotowanym np. kanapeczką, kawałkiem tortilli albo małą porcją paelli. Teoretycznie w Hiszpanii istnieje tradycja podawania tapasów do trunków. W praktyce wygląda to różnie. Np. w Madrycie czasami podają tapasy a czasami nie, zależy od miejsca. Jeśli podają, zwykle to barman wybiera, co Ci da z tego, co akurat mu zostało. Często podają po prostu oliwki albo czipsy, który już nie zaliczają się do prawdziwych tapasów. Kiedy przyjechaliśmy do Hiszpanii, byłam zachwycona tym zwyczajem nawet, kiedy dostawaliśmy tylko czipsy. Kto i gdzie Ci poda w Polsce przegryzkę do piwa za darmo? Ano nigdzie.
Ale w Almerii to dopiero jest tradycja!
W każdym lokalu przez nas odwiedzonym, a było ich kilka, można było znaleźć spis tapasów. Albo na tablicy kredowej gdzieś przy stolikach, albo po prostu w menu. Ich ilość była taka, że prędzej umarłabym z przepicia niż spróbowała wszystkich w jeden wieczór. Oczywiście było bardzo dużo ryb i innego mięsa, ale zdarzały się też tapasy wegetariańskie. Do każdego zamówienia można było wybrać sobie przekąskę i, uwaga, nie musiało to być zamówienie alkoholowe. My oczywiście pijaliśmy głównie piwo i tonto de verano, ale do zamówionego np. soku pomarańczowego także dostawało się tapas. Nie znaliśmy wszystkich nazw i czasami prosiliśmy barmanów o wyjaśnienie co się pod nimi kryje, a czasami zamawialiśmy coś, czego nie rozumieliśmy, żeby mieć niespodziankę.

Mi szczególnie zasmakowała jedna ryba, która nazywa się aguja (ryba igła) i boquerones czyli takie małe rybki, które można podawać na różne sposoby. Ja zamawiałam smażone. Bardzo mi przypominały takie małe rybki również smażone, które widziałam w Rumunii, ale spróbowałam ich dopiero w Bułgarii, gdzie nazywały się caca. Jadło się je w całości, jak frytki. Miały specyficzny smak i były trochę tłuste, ale mi smakowały. Kiedy zamówiłam boquerones po raz pierwszy uznałam, że jada się je tak, jak byłgarskie cace – w całości. Tylko głowy wydały się jakieś duże, więc je zostawiłam. Nie ukrywam, że bardzo mi smakowało. Kiedy wybraliśmy się na kolację ze znajomym Hiszpanem, również poprosiłam o boquerones. Znajomy Hiszpan poczuł się gospodarzem i zaczął tłumaczyć mi, w jaki sposób je się moje rybki. Mianowicie obgryza się boczki, a zostawia głowę, ogonek i kręgosłup. Kiedy zobaczył, że trochę osłupiała wpatrywałam się w moją porcyjkę rybek, powiedział mi, że spokojnie mogę jeść je rękami, nikt się nie obrazi. A ja po prostu zastanawiałam się, co sobie pomyślał kelner z poprzedniego baru, kiedy sprzątając po nas zobaczył na moim talerzu tylko głowy i ogonki, żadnych ości… Ale skoro mój żołądek nie zaprotestował to najwyraźniej wprowadziłam nowy sposób jedzenia boquerones fritos 😉

Ze wszystkich barów, które odwiedziliśmy, najbardziej podobał mi się La Lo La. Miał w sobie to coś, atmosferę, która sprawiała, że chętnie tam wracałam i czułam się bardzo odprężona. I oczywiście pyszne tapasy 🙂

Co zwiedziliśmy?
No cóż, zawsze staramy się spędzać wakacje tak aktywnie, jak się da, ale tez pamiętając o czasie na leniuchowanie 🙂
Myślę, że jak na tak krótki czas zwiedziliśmy bardzo dużo, ale przyznaję, że czuję niedosyt. Chcę więcej. A obecna sytuacja pandemiczna sprawia, że chcę jeszcze bardziej, niż zwykle…
Ale to będzie temat na inny post 🙂 Chciałabym porządnie się do tego zabrać. No i wiecie, chcę sobie dawkować wspomnienia z wakacji, zostawić coś na kolejny deszczowy jesienny dzień 😉
Ahoj przygodo!