„Było ciepłe lato choć czasem padało…”. Wszystko się zgadza, tyle, że podobno w Hiszpanii wciąż jest wiosna. Dziwna to wiosna, kiedy w dzień jest 30 stopni w cieniu, ale niech im będzie. Mam nadzieję, że będzie mi dane przekonać się, jak wygląda tutaj lato. Wydawałoby się, że wraz z tą piękną pogodą wkroczyliśmy w kolejną fazę odmrażania życia, ale nie. Pierwszy dzień, w którym można było wyjść legalnie do baru albo też udać się na spacer do parku poczęstował nas super upałem w południe i wspaniałą, widowiskową burzą wieczorem. Na szczęście pioruny przestały walić około 20:00 i cała dzielnia ruszyła…
Trzeba Wam wiedzieć, że w miniony poniedziałek Madryt wszedł w pierwszą fazę odmrażania gospodarki. Dla przeciętnego Kowalskiego* znaczy to, że w ciągu dnia może spotkać się ze znajomymi w grupie do 10 osób, może bezkarnie iść do baru, ale w kwestii spacerowania oraz uprawiania sportów wciąż obowiązuje godzina policyjna. Zostały także otwarte parki, z czego skrupulatnie skorzystaliśmy wszyscy. Oczywiście obowiązkowo należy nosić maski oraz zachować dystans 2 metrów. Wszyscy zgodnie z prawem noszą maski, tyle, że część osób ma je pod brodą, czego skutków doświadczył J., kiedy grzecznie spacerowaliśmy spacerowaliśmy ulicą. Mężczyzna, który szedł przed nim nagle odwrócił się i zaczął coś mówić, myśląc, że za nim stoi jego kolega. Jako, że w dzikim spacerującym tłumie nie było szans na zachowanie nawet odległości, która nazywamy strefą intymną, a osobnik ów maskę swą dumnie nosił pod brodą, podejrzewam, że J. był w stanie wyczuć, co tamten spożywał w niedawnej przeszłości. Przez chwilę pomyślałam, że może wysmarowanie twarzy J. żelem antybakteryjnym pozwoli uchować go od zarażenia się wirusem, ale po namyśle stwierdziłam, że i tak już za późno i na wszelki wypadek po prostu powstrzymam się od okazywania mu swych uczuć.
Po zaliczeniu naszego pierwszego legalnego spaceru po parku, który do tej pory oglądaliśmy tylko z balkonu, postanowiliśmy uczcić pierwszy dzień nowej fazy wyjściem do baru. Reszta dzielnicy także wpadła na ten genialny pomysł. Obeszliśmy okoliczne ulice w poszukiwaniu jakiegoś wolnego stolika, ale wszędzie były kolejki. Kiedy już uznaliśmy, że w sumie wypicie piwa na balkonie też jest fajne, znaleźliśmy wolny stolik w barze tuż pod naszym blokiem. Uznając to za przeznaczenie, siedliśmy. Najpierw trochę niepewnie – możemy już zdjąć te maski czy nas za to wyrzucą? Powinniśmy mieć rękawiczki? A czy można skorzystać z toalety?** Czułam się trochę jak na egzaminie z języka obcego, kiedy wchodzisz pierwszy z całej grupy i nie masz pojęcia co się stanie i czy w ogóle zrozumiesz, co mówią do Ciebie egzaminatorzy. My na początku nie zrozumieliśmy, ale kelner był wyrozumiały i niemal za rączkę zaprowadził nas do naszego stolika. Zamówiliśmy tinto de verano i piwo. Na przegryzkę dostaliśmy krakersiki. Już wyciągałam rękę po soloną przekąską, kiedy jak piorunem poraziła mnie myśl: rany boskie, nie wzięłam z domu żelu antybakteryjnego! I jak konsumować coś, co zwykle jadło się rękami? Poprosić o widelec do krakersów?
Uznaliśmy, że niczego wcześniej nie dotykaliśmy i zaryzykujemy. Do dziś nie mamy objawów wirusa, więc jest nadzieja, że go wtedy nie zjedliśmy. Podczas płacenia rachunku przekonaliśmy się, że w sumie to czy umyliśmy ręce czy nie i tak nie ma większego znaczenia…
Wszystkie stoliki obsługiwał tylko jeden kelner. Bar też, więc teoretycznie powinien być w środku i pilnować czy nikt mu nie wynosi trunków, i przyjmować zamówienia od gości na zewnątrz. Facet był zalatany. Niemalże dosłownie. Biegał między stolikami, za jednym zamachem roznosił zamówienia, przyjmował nowe i rozliczał. Podejrzewam, że gdyby miał taką możliwość, chętnie skorzystałby ze skrzydeł.
Poprosiliśmy o rachunek i okazało się, że można płacić tylko gotówką. Nie mieliśmy drobnych, i tak dobrze, że wzięliśmy ze sobą jakąś gotówkę. J. zapłacił banknotem. Kelner przyjmował należność w biegu, pomiędzy innymi zamówieniami, miał zajęte obie ręce, które w tej chwili były mu potrzebne do wydania reszty. Najpierw przełożył wszystko co miał do jednej ręki, ale kiedy wziął od J. banknot, znów miał zajęte obie ręce. Ewidentnie brakowało mu w tym momencie ręki Inspektora Gadżeta wyrastającej z kapelusza (no wiecie: „Dalej, dalej, ręko Gadżeta!”). Pomyślał chwilę, najwyraźniej uznał, to za jedyne wyjście i UWAGA: włożył do ust banknot, który podał mu J. Wszyscy tak czasami robimy, kiedy musimy przytrzymać przez chwilę coś, na co akurat brakuje nam ręki. Ale na miłość boską, właśnie wychodzimy z pandemii, podczas której umierało blisko tysiąc osób dziennie w Hiszpanii. Jak kaszlniesz na ulicy, od razu lecą na Ciebie z widłami, bo na pewno masz koronawirusa. A on włożył do ust banknot. Zamurowało mnie. Kompletnie. Odwróciłam wzrok, bo nie mogłam na to patrzeć. Zastanawiałam się czy J. nie parzyła reszta, którą dostał. Najwyraźniej nie, bo schował ją do portfela, ale nie jestem pewna czy chcę wracać do tego baru. Chociaż kelner wita się z nami za każdym razem, kiedy mijamy go na chodniku.
Myślę, że zakocham się w Hiszpanii i jej mieszkańcach tak, jak zakochałam się w Rumunii. Potem byliśmy jeszcze w kilku innych barach i restauracjach i wszystkie środki bezpieczeństwa były zachowywane, więc nie można generalizować. Choć tak naprawdę sama nie wiem, ile bezpieczeństwa te środki tak naprawdę zapewniają. W końcu trzeba jakoś żyć, spotykać się z ludźmi, wychodzić, pracować. Nie możemy zamknąć się w mieszkaniach dopóki wirus się nie skończy. I z jednej strony rozumiem, że ludzie chcą wieść normalne życie, które tutaj tak naprawdę toczy się na ulicy, w barach, wśród znajomych. A nie w czterech ścianach. Ale z drugiej strony obserwując lekkomyślność niektórych osób (NIEKTÓRYCH, nie wszystkich. Sama osobiście widziałam, jak na wąskim chodniku jeden pan zatrzymał się i mnie przepuścił, żebyśmy mogli zachować dystans. I wiele ludzi tutaj o to dba) zaczynam myśleć, że powrót pandemii to kwestia czasu. Obym się myliła. Z trzeciej strony każdy z nas ma podświadome odruchy, nad którymi bardzo trudno zapanować. Kiedy swędzi oko, najpierw się drapiesz, a potem myślisz, że może nie powinieneś (ja tak robię). Może łatwiej byłoby mu zachować wszelkie środki bezpieczeństwa, gdyby nie była tam sam pierwszego wieczoru po wypuszczeniu ludzi.
Myślę, że wrócimy do tego baru. Chociażby po to, żeby zatrzeć pierwsze wrażenie, bo kelner był naprawdę miły. No i zawsze chcieliśmy mieć pod blokiem taki bar, do którego wchodzisz, mówisz: To, co zwykle poproszę. I dostajesz to, co zwykle zamawiasz 😉
Ahoj przygodo!
*No cóż, przeciętnych Kowalskich raczej tutaj nie uświadczymy… Zatem kto? Przeciętny Enrique jakoś mi nie brzmi, poza tym, nie słyszałam jeszcze o żadnym Enrique z Madrytu. Zatem Jesus! Przeciętny Jesus może też nie brzmi najlepiej, ale podobno to bardzo popularne imię tutaj.
** Nie można. Tak jest, w tym akurat barze z toalety nie można było skorzystać, ale kelner powiedział, że przecież bar jest cały czas otwarty, a on jest tutaj na tarasie, więc na pewno nie zauważy, że ktoś przeszedł przez lokal do toalety 🙂