Pierwsze wyjście z bloku

Zawsze, kiedy postanawiam wreszcie zgłębić historię Hiszpanii, dzieje się coś, co w moim mniemaniu jest ważniejsze do opisania. Historia poczeka, teraźniejszość ucieknie… Zatem cóż takiego wydarzyło się w ciągu ostatniego tygodnia? Otóż, mili państwo, więźniowie koronawirusa zostali wypuszczeni na spacerniak.

Tak jest! W minioną sobotę, czyli dnia 2 maja roku pańskiego 2020 dorośli nie posiadający psów ani dzieci, nie objawiający żadnych oznak wirusa otrzymali oficjalne pozwolenie na odbycie jednego spaceru dziennie w promieniu jednego kilometra od miejsca zamieszkania, z jedną osobą towarzyszącą, z którą mieszkają, bądź też na pouprawianie indywidualnego sportu bez ograniczeń odległościowych, jednakże samotnie, bez osoby towarzyszącej.

Tak więc możemy z J. odbyć romantyczny spacer we dwoje – trzymając się za rączki możemy obejść nasz blok dookoła nie przekraczając jednego kilometra. Pobiegać też możemy, czemu nie, możemy przebiec nawet na drugi koniec Madrytu, byle osobno. Żeby nie było zbyt pięknie i żeby Hiszpanie nie poczuli zbyt dużo wolności, zostały narzucone godziny wychodnego. Od 6:00 do 10:00 rano albo od 20:00 do 23:00. I pamiętajcie, tylko jeden raz. Albo rano, albo wieczorem. Albo spacer, albo sport. No cóż, nie można mieć wszystkiego.

Tak się złożyło, że w dniu poluzowania koronawirusowego pasa restrykcji spożywaliśmy z J. kolację na balkonie. Oczywiście rzecz miała miejsce o godzinie 20:00, nie zwykliśmy jadać kolacji o 6:00 rano. Widok, jaki ukazał się naszym oczom pamiętać będziemy do końca życia i o jeden dzień dłużej. O 20:00 Hiszpanie uraczyli medyków szybkimi brawami z balkonów, po czym RUSZYLI… Fala ludzi wylewających się ze wszystkich budynków mieszkalnych była jak tsunami, które za chwilę uderzy w ląd. Albo jak kurczaki wypuszczone z klatek. A kiedy już prawie wszyscy wylali się ze swoich cel, nasza część Madrytu zaczęła przypominać zakorkowane ulice Nowego Jorku w godzinach szczytu. Albo jakiś wielki festiwal muzyczny. My też wyszliśmy, owszem. Przeczekaliśmy tylko największą falę, a przynajmniej taki mieliśmy plan. Ale ludzi wciąż przybywało, a madryckie chodniki i ulice jakoś nie bardzo chciały się rozciągnąć. Nasz pierwszy legalny spacer po okolicy wyglądał trochę jak czekanie w kolejce do toi toi na Poland Rock Festival 🙂 Poszliśmy po prostu przed siebie, bo i tak nie znaliśmy tej dzielnicy. Spacerowaliśmy około dwie godziny i dużą część tej wędrówki przeszliśmy gęsiego. Udało mi się zrobić kilka zdjęć, ale i tak najczęściej podziwiałam plecy J, który szedł przede mną. Ludzie byli wszędzie. Po chodnikach szli gęsiego w jedną i drugą stronę. Nie było mowy o zachowaniu dystansu minimum dwu metrów, szerokość chodnika chyba tyle nie ma, a jeszcze muszą się na nim zmieścić co najmniej dwie osoby obok siebie. Biegacze i rowerzyści zajęli ścieżki rowerowe, które czasami też się korkowały. Na szczęście prawie nie było ruchu samochodowego, więc część ludzi szła ulicą.

Przez chwilę poczułam się jak na wakacjach. Oczami wyobraźni widziałam jak ci wszyscy ludzie zmierzają nad morze, do budek z lodami i fast foodami, do sklepów z pamiątkami. Jak w wakacje w turystycznej miejscowości. Brakowało krzyku mew i zapachu jedzenia. Ale przyznaję, byłam bardzo szczęśliwa, że mogłam wreszcie wyjść dalej niż do pobliskiego sklepu spożywczego. Czułam się trochę jak podróżnik, w końcu wreszcie mogłam odkryć kawałek wciąż nieznanego mi Madrytu. I posłuchać języka żywych ludzi, a nie tego płynące z głośnika komputera. Chłonęłam dźwięki, widoki i zapachy (część pań wyszykowała się jakby szły na imprezę, więc momentami w powietrzu unosił się zapach perfum). Miałam ze sobą aparat, ale na początku trochę stresowałam się zatrzymywaniem, żeby złapać dobre ujęcie, w końcu za mną szedł tłum ludzi. W niektórych szerszych miejscach trochę się przerzedzali i wtedy mogłam robić zdjęcia. Najwięcej przestrzeni było przy parku, który teoretycznie był zamknięty, ale łaknący wolności mieszkańcy Madrytu dość szybko poradzili sobie ze zwykłą taśmą, która miała blokować wejście, dzięki czemu na chodniku zrobiło się trochę luźniej. Napawałam się tą chwilą, myśląc, że jeszcze tydzień takich tłumnych spacerów i znów zaczniemy wracać do ośmiu setek zmarłych na wirusa. No cóż, kurczaki zostały wypuszczone z klatek i współczuję tym, którzy będą chcieli zagonić je do nich z powrotem.

My też spacerujemy. Ja czasami rano, kiedy na ulicach spotkać można tylko sportowców i rzadkie ranne ptaszki. Wieczorem jest tłumniej i bardziej imprezowo. Widać grupki ludzi siedzących na murku. Niektórzy nawet starają się zachować dystans, ale wtedy biedni są ci, którzy próbują przejść chodnikiem i po prostu nie mają dla siebie miejsca. Spotkać można pary spacerujące bez celu. Wystrojone dziewczyny z puszkami piwa w rękach. Grupki młodzieży. I siwe, starsze osoby, które przemykają pod ścianami budynków, próbując jednak zachować dystans. Choć seniorzy mają inne godziny wychodnego niż my.

Dziwny jest ten świat, a koronawirus uczynił go jeszcze dziwniejszym. Na początku te spacery dawały nam trochę poczucia normalności. Ale po kilku dniach i nam obrzydło chodzenie bez celu dookoła. Dlatego znaleźliśmy cel – jedzenie 🙂 Wczoraj J. z niecierpliwością czekał na 20:00, żebyśmy mogli sprawdzić czy budki z kebabem działają. A ja wypatrzyłam cukiernię. I choć maseczka coraz bardziej obcierała mi nos, a przez zaparowane okulary prawie nic nie widziałam, nie oparłam się pokusie zakupienia czegoś, co wyglądało jak nasze polskie faworki. J. dorzucił do tego dwa kilo słodkich truskawek i oto wracaliśmy do domu oboje zadowoleni – on z ciepłym i pachnącym falafelem w torbie jednej ręce i z zimnym piwem w drugiej, a ja z paczką słodkości w torbie i skrzynką truskawek w objęciach. Może kiedyś nadejdzie dzień, w którym będziemy mogli to wszystko spożyć nad rzeką w towarzystwie nowo poznanych hiszpańskich przyjaciół. Ale na razie musimy się zadowolić tą odrobiną wolności, jaką hiszpański rząd wydziela nam mniej więcej co dwa tygodnie.

Ahoj przygodo!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *