Wirusowe niejasności, czyli moje pierwsze spotkanie z hiszpańskim wymiarem sprawiedliwości

Znajdowaliście się kiedyś w kompletnie nowej sytuacji, której zasad nie znaliście i musieliście się ich nauczyć? Na pewno tak. Przeprowadzka i poznawanie nowej miejscowości, reguł, jakie panują w sklepie na rogu czy między sąsiadami. Nowa szkoła, studia, gdzie trzeba się nauczyć rozkładu zajęć, sal i zwyczajów panujących pod dziekanatem, żeby Twój indeks nie wyleciał z niego z hukiem. Nowa praca, w której musisz poznawać panujące zasady, badać granice i usiłujesz zrozumieć czy uśmiech szefa oznacza, że jest z Ciebie zadowolony czy jest to cisza przed burzą i powinieneś już szukać pudła na swoje rzeczy i żegnać się z kolegami, których być może jeszcze nie zdążyłeś dobrze poznać.
 
Każdy z nas doświadcza mnóstwa takich sytuacji w swoim życiu. Ciągle. Myślę, że zależnie od naszych umiejętności społecznych, wyczucia, wiary w siebie i życiowego doświadczenia różnie sobie z nimi radzimy.
 
Ja mam 31 lat, jakieś tam doświadczenie życiowe za sobą i muszę Wam powiedzieć, że jestem kompletnym beztalenciem w takim badaniu nowego terenu. Zupełnie nie rozumiem kodów zachowań panujących w różnych miejscach, mój mózg nie przyswaja takich nowości i od razu włączają mi się wszystkie mechanizmy obronne. A właściwie to jeden: „Uciekaj”, który niekoniecznie sprawdza się w sytuacji zatrzymania przez służby porządkowe kraju, w którym się aktualnie znajdujesz. Kraju, którego języka nie znasz za dobrze. Kraju, pogrążonego w wirusowej gorączce, którego zasady usiłujesz poznać. A kiedy wydaje Ci się, że już poznałeś i mniej więcej wiesz, co Ci w tych dziwnych czasach wolno, a czego nie, policjant uświadamia Ci, że jednak nic nie wiesz.
 
Tym przydługim wstępem chciałam opisać krótką przygodę, która spotkała mnie i J. podczas wyprawy na zakupy. W tym celu jednak muszę dodać krótki opis rzeczywistości, w której żyjemy od 15 marca.
 
15 marca. Wielkopomna data symbolizująca powolne zamieranie życia w Hiszpanii. Z powodu narastających zachorowań i ogromnej umieralności na koronawirusa rząd zakazał wychodzenia z domu bez potrzeby. Czytaj: kto może, pracuje z domu, kto nie może niech już wyjdzie, ale tylko do pracy i bez zbliżania się do innych osób. Poza tym można iść na zakupy, do banku i wyprowadzić psa na spacer. Podejrzewam, że dość szybko powstało podziemie oferujące psy na godziny. Na początku ludzie nie za bardzo chcieli siedzieć w domach. Wieczorami można było zobaczyć grupki młodzieży siedzącej na ławkach pod blokami, ale policja trochę podziałała i po kilku dniach ulice rzeczywiście opustoszały. Pójście na zakupy urosło do rangi wyprawy. Każdy sklep miał ograniczoną liczbę klientów, którzy mogli w tym samym czasie przebywać w sklepie. Bardzo często kolejki do wejścia zaczynały się już dwie ulice wcześniej. Każdy stał w odległości przynajmniej 1,5 metra od siebie, mało kto rozmawiał. Czekanie w kolejce do wejścia, czasami czekanie w kolejce do kasy, czekanie aż będzie można bezpiecznie podejść do półki sprawiało, że najzwyklejsza czynność zajmowała bardzo dużo czasu. My z J. braliśmy zazwyczaj duży podróżny plecach, wózeczek na kółkach i torbę na zakupy, żeby zrobić zapasy na tydzień. Po jakimś czasie nauczyliśmy się opracowywać strategię robienia zakupów: wiedzieliśmy, które produkty możemy dostać w danym sklepie i staraliśmy się wybrać godziny, w których kolejka może być mniejsza, np. tuż po sjeście. Czasami się udawało, czasami nie. Ale i tak musieliśmy liczyć ok. 2 godziny na zrobienie podstawowych zakupów spożywczych. O zakupach nie spożywczych nie wspominam, takie produkty nie były i wciąż nie są dostępne stacjonarnie.
 
Przyznaję, trochę przeraziła mnie sytuacja – setki osób umierających w szpitalach, brak respiratorów, no po prostu pomór ludzi. Wkrótce już nikt nie mógł wychodzić nawet do pracy, chyba, że pełnił funkcję, która była niezbędna do funkcjonowania państwa. Zatem postanowiłam – my też nie wychodzimy. Zakupy robimy raz na tydzień. Wszystkie. Kupujemy tyle, ile potrzeba nam na tydzień wyżywienia się i już po nic innego nie wychodzimy. Nawet zaczęliśmy mrozić pieczywo, żeby nie chodzić do piekarni co drugi dzień. W sklepie uważaliśmy, zawsze zakładaliśmy rękawiczki i utrzymywaliśmy dystans. Dwa razy zdarzyło nam się, że po oczekiwaniu w kolejce do sklepu (baaardzo długiej kolejce) powiedziano nam, że we dwoje nie wejdziemy, takie są przepisy, koniec kropka. Jeśli wejdziemy we dwoje, przyjedzie policja i wlepi wszystkim mandaty. Za pierwszym razem żadne z nas nie weszło, nie byliśmy na to przygotowani i po prostu poszliśmy do innego sklepu, gdzie bez problemów weszliśmy razem z jednym koszykiem zakupowym. Oczywiste było, że się znamy, nawet nie próbowaliśmy udawać. Za drugim razem wszedł J., a ja czas oczekiwania na niego spędziłam szukając informacji o tym, czy dwie osoby z rodziny mogą iść na zakupy razem. Z ręką na sercu mówię Wam, że nie znalazłam nic. A szukałam uczciwie i intensywnie, bo jakoś nie miałam ochoty płacić 600 euro mandatu za nieprzestrzeganie zasad. Uznaliśmy to za widzimisię sklepu i od tego momentu po prostu udawaliśmy, że się nie znamy. Braliśmy po dwa koszyki i każde z nas robiło zakupy. Ukrywając się za papierem toaletowym konsultowaliśmy, co jeszcze trzeba kupić i podawaliśmy sobie listę. Oczywiście przy kasie już płaciliśmy razem, taką mieliśmy super konspirację… Która działała bardzo dobrze, aż do pewnego momentu.
 
Po zwyczajowych zakupach w jednym z naszych ulubionych sklepów (PrimaPrix), udaliśmy się do innego ulubionego sklepu z mrożonkami. J. był bardzo podekscytowany, zawsze wybierał różne dania, których jeszcze nie próbowaliśmy. Tak, to była nasza główna rozrywka i próba poznania nowej kultury podczas izolacji – kupowanie nieznanych nam mrożonek. No cóż, lepsze to niż nic…
 
Całe podekscytowanie wyparowało, kiedy okazało się, że sklep z nieznanych nam powodów jest zamknięty. Panie ekspedientki również czekały na zewnątrz. Na ulicy było też sporo policji, ale w ogóle tego dnia było bardzo dużo kontroli. Dowiedzieliśmy się, że trafiliśmy akurat na czas dezynfekcji i do sklepu nie wejdziemy. Zerknęłam na policję, która kogoś kontrolowała na poboczu. I usłyszałam cichy szept w głowie: „Uciekaj…”. Aha, czyli mamy kłopoty? Odwróciliśmy się, żeby odejść, już chciałam z westchnieniem ulgi powiedzieć J., że dobrze, że żaden policjant nie zwrócił na nas uwagi… gdy usłyszeliśmy miłe: „Hola!”. Jakoś tak od razu wiedzieliśmy, że skierowane było do nas. Odwróciliśmy się i oto stał on. Policjant. Od razu skojarzył mi się z tymi filmowymi policjantami z Teksasu: wysoki, w mundurze, policyjnej czapce, okularach przeciwsłonecznych, no i oczywiście w masce. Żeby dopełnić ten obraz, powinien jeszcze żuć gumę i spluwać co jakiś czas.
 
No i się zaczęło. Czy jesteśmy razem? Ja zwrócona do J.: Nie rozumiem (oczywiście doskonale rozumiałam, ale uznałam, że w takiej sytuacji lepiej udać głupią). Policjant: Czy jesteście razem. Tak. Dlaczego? Robimy zakupy. Nie wolno. Jak to nie wolno, zawsze robimy razem. Jedna osoba z rodziny może zrobić zakupy. Ale mamy dużo rzeczy. To niech jedna osoba jednego dnia kupi trochę i następnego dnia wróci po resztę. Ale razem nie wolno. I już.
 
Aha. To ja siedziałam w domu jak więzień, pilnowałam, żeby robić te cholerne zakupy dokładnie raz na tydzień, nawet na Wielkanoc nie odpuściłam, a tu się teraz okazuje, że mogłam sobie chadzać do sklepu choćby i codziennie byle sama? Tyle się mówiło o nieopuszczaniu domu bez potrzeby. Kiedy J. chciał iść do warzywniaka tylko po banany, usłyszał ode mnie całą tak długą tyradę o tym, jak to naraża siebie, mnie, nasze przyszłe dzieci, naszych rodziców i w ogóle całe światowe społeczeństwo, bo zachciało mu się bananów, że od razu mu się ich odechciało. Banany całego świata przestały istnieć w obliczu koronawirusa. A tu proszę, jednak można było.
 
Ech, widać rządzący tego kraju kierują się nieco inną logiką anty-pandemiczną niż ja…
 
Kiedy już pozbierałam swoją szczękę z chodnika, przyszło mi go głowy jedna jakże błyskotliwa myśl: „Co teraz?”. Mamy zapytać, ile mandatu trzeba zapłacić? Grzecznie podziękować za informację, odwrócić się plecami do policjanta i sobie pójść? Uciekać? Żadne z nas nie znało odpowiedzi na to pytanie. Wyglądało na to, że pan policjant też nie. Rozejrzał się, chyba przypomniało mu się, że zauważył nas, kiedy odbiliśmy się od zamkniętych drzwi sklepu i zapytał, co tam się stało, że nie weszliśmy, zamknięte? Ano zamknięte, dezynfekcja. Pokiwał głową ze zrozumieniem, powiedział, żebyśmy następnym razem na zakupy wybrali się jednak osobno i sobie poszedł. Nie wiem czy to dlatego, że nie chciało mu się użerać z obcokrajowcami (ja cały czas robiłam minę pt. „Tak mi przykro, ale ja nic nie rozumiem”), czy uznał, że skoro izolacja się kończy, to nie opłaca się już wlepiać nam mandatu. A może był po prostu miły.
 
Nie doczekałam się amerykańskiego filmowego splunięcia, my też poszliśmy.
 
Ech, Hiszpanio, czym mnie jeszcze zaskoczysz?
 
Ahoj przygodo!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *