Madryckie życie pełne niespodzianek

Mija miesiąc od naszego przyjazdu do Madrytu. W ciągu tego miesiąca załatwiliśmy dwie ważne urzędowe sprawy, przez tydzień chodziliśmy na lekcje hiszpańskiego, poszliśmy na piwo i tapasy z uczniami z naszej szkoły, odkryliśmy m.in. churros, porras, tinto de verano i inne pyszności, a także pokłóciliśmy się niezliczoną ilość razy (tak, jeszcze przed kwarantanną). Przez pierwsze dwa tygodnie mieszkaliśmy u znajomego, którego już do końca życia nazywać będę Gospodarzem. A przez ostatnie dwa tygodnie mieszkamy u znajomej znajomych w bardzo uroczym i ładnie urządzonym mieszkanku.

Po dwóch tygodniach już prawie się zadomowiliśmy. Czasami jeszcze mamy problem ze znalezieniem różnych potrzebnych rzeczy np. zapałek (czy osoba, która ma płytę indukcyjną używa zapałek?). Na szczęście po przeszukaniu kuchni, łazienki, sypialni i wszystkich schowków, użyliśmy wnikliwego i logicznego myślenia godnego Sherlocka Holmesa i Watsona i znaleźliśmy zapałki przy świecach zapachowych w salonie.

Jednak nic nie nadwyrężyło naszego logicznego rozumowania (i poczucia własnej wartości!) jak poszukiwanie zsypu na śmieci. W życiu każdego człowieka przychodzi taki czas, kiedy śmieci nie mieszczą się już w workach (pomimo systematycznego ubijania ich nogą), a kompost zaczyna się ruszać i żyć swoim życiem. Dla nas ten czas przyszedł równo po tygodniu od naszej przeprowadzki tutaj. Pewnie wiecie, że na kwarantannie każde wyjście z mieszkania jest wielkim wydarzeniem i tak właśnie potraktowaliśmy możliwość wyniesienia śmieci. Nie spodziewając się takiego rozwoju wydarzeń, przygotowaliśmy się mentalnie do okazji do opuszczenia (nie)naszych czterech ścian. Pięknie spakowaliśmy wszystkie śmieci, poustawialiśmy je przy drzwiach wyjściowych i zapoznaliśmy się z instrukcją wyrzucania odpadów wysłaną nam przez naszą obecną Gospodynię. Wielka mi filozofia – papier i szkło wyrzucamy do kontenera, który znajdziemy przed blokiem (hura, możemy wyjść także z bloku!), natomiast resztę zostawiamy na piętrze, za windą. Wszystko jasne. Zatem wyruszamy. Kiedy ja się szykowałam, J. poszedł sprawdzić teren. Wrócił i oznajmił, że na naszym piętrze za windą śmietnika brak. Przed windą także. Są tylko schody i drzwi do sąsiadów. Pomyślałam – niemożliwie. Ja rozumiem, że każdy ma czasem problemy ze znalezieniem różnych rzeczy, ale jak można nie zauważyć zsypu.*

Licząc na to, że po drodze na pewno zsyp nam się objawi, raźnie ruszyliśmy wypełnić naszą misję. Bez problemu pozbyliśmy się papieru i szkła. Na wszelki wypadek obeszliśmy, niemal obwąchaliśmy wszystkie kontenery licząc, że na którymś z nich znajdziemy magiczny napis „Zmieszane” albo „Bio”. Nic z tego.

Wróciliśmy z worami do bloku. Kilkakrotnie przeczytaliśmy instrukcję wysłaną przez naszą Gospodynię (była po angielsku więc istniała szansa, że przegapiliśmy w jej wiadomości słowo „zsyp”). Czarno na białym było napisane: śmieci zostawić za rogiem, za windą. Uznałam, że może J. faktycznie przeoczył gdzieś drzwi do zsypu i udałam się na poszukiwania. W tym czasie mój towarzysz miał oblatywać blok dookoła. Tak na wszelki wypadek. Pojechałam windą na (chwilowo) nasze piąte piętro, przy okazji zabrałam z mieszkania jeden zapomniany worek. Słowo daję, że sprawdziłam każdy kąt, każdy zakamarek naszego piętra. Nic, ani śladu po zsypie. Przyszła mi do głowy kreatywna myśl, że tutaj może mają taki zwyczaj, że drzwi do zsypu są co drugie piętro i nam akurat nie przysługują. Już schodami poleciałam piętro niżej. Tak samo nic. Obeszłam jeszcze trzecie i drugie piętro, sprawdzając czy pozostali mieszkańcy nie trzymają śmieci gdzieś na korytarzu. A może by tak im podrzucić…? W okolicy pierwszego piętra widziałam już oczami wyobraźni jak upychamy te worki z kompostem po kątach w mieszkaniu i nasza Gospodyni odkrywa je po powrocie. Wraz z nowym życiem, które zapewne zdążyłoby się już tam zalęgnąć… No przecież my musimy znaleźć ten śmietnik! Mam żyć na kompoście przez miesiąc?!

Przyspieszyłam kroku w nadziei, że J. znalazł już magiczne wyjście z tej, jakby nie było, śmierdzącej już sytuacji. Nie znalazł. Czekał na mnie na parterze w otoczeniu naszej woniejącej własności. Kiedy już prawie dojrzeliśmy do tego, żeby podrzucić komuś te śmieci i uciec, z jednego z mieszkań wyszła pani z pieskiem na ręku. I popatrzyła na nas, trochę zdziwiona widokiem worków. Zbaraniałam totalnie. Jak ja mam jej wytłumaczyć, że to co próbujemy wynieść to jedynie kompost, a nie dobytek któregoś z jej sąsiadów? Na szczęście do akcji wkroczył J. Zgrabnie wytłumaczył pani u kogo mieszkamy (do tej pory nie wiem jak on to zrobił, zważając na to, że sami nie wiemy, kim jest nasza Gospodyni. A jakoś tłumaczenie „znajoma znajomych” nie wydawało się przekonujące w obecnej sytuacji) i grzecznie zapytał, co tutaj u diabła robi się z kompostem. Pani bardzo obrazowo pokazała nam, że stawia się je o tutaj (wskazując na swoje drzwi). Mnie już poderwało, żeby jej te nasze śmieci postawić pod drzwiami, ale pani chyba to zauważyła. Pośpieszyła z wyjaśnieniem, że nie pod jej drzwiami, tylko każdy lokator śmieci zostawia pod swoimi własnymi drzwiami. Jakaś magiczna siła zabiera je 3 razy w tygodniu po 21:00. Z wyjątkiem niedzieli. Albo soboty…. Dni tygodnia po hiszpańsku nie są moją mocną stroną. Grzecznie podziękowaliśmy i udaliśmy się z naszą własnością na górę, z powrotem do naszego mieszkania.

Po drodze skonsultowaliśmy, co zrozumieliśmy z tłumaczenia pani sąsiadki. Okazało się, że każde z nas zrozumiało inaczej i w gruncie rzeczy wiemy tylko, że śmieci mamy wystawić przed drzwi, ale nie wiemy, kiedy zostaną odebrane. Postanowiliśmy zatem czatować na panów śmieciarzy. Oboje zrozumieliśmy, że w któryś dzień weekendu nie zabierają. Była sobota, zatem nasze czaty rozpoczęliśmy w poniedziałek.

Panowie śmieciarze naprawdę muszą tutaj dysponować magiczną siłą, ponieważ do środy nie udało nam się złapać ich na zabieraniu śmieci. Najpierw J. a następnego dnia ja równo o 21:00 przyklejaliśmy się do wizjera i czatowaliśmy. Nikt nie przychodził. Po kilku dniach, kiedy woń dobiegająca z worków stała się nie do zniesienia, a nad stołem pojawiły się muszki, uznaliśmy, że czas podjąć ryzyko. Wystawiliśmy śmieci za drzwi z nadzieją, że ktoś (wszystko jedno kto…) je zabierze i rano ich zawartość nie rozpełznie się do wszystkich sąsiadów.

Następnego dnia okazało się, że wyrzucanie śmieci wcale nie jest tutaj takie skomplikowane. Worki zniknęły z korytarza. Hura!

Ahoj przygodo!

*Mnie też dosyć często zdarza się czegoś nie znaleźć, szczególnie, kiedy J. sprząta kuchnię. Ja zwykle wszystkie moje rzeczy trzymam na wierzchu, żeby je mieć pod ręką. Dosłownie wszystkie. A on wszystko chowa, skubaniec, po szafkach – talerze, sztućce, jedzenie, ubrania i… słodycze też!  Ale na pewno niejedna kobieta zna sytuację, kiedy siedzi sobie wygodnie w fotelu, popija herbatkę albo inny pyszny trunek, czyta bardzo ciekawą książkę, w której główny bohater zaraz ma zginąć… i wtedy rozlega się pytanie: „A gdzie jest nóż do krojenia chleba?”. No i koniec, bohater umrze, a Ty w tym czasie będziesz szukać noża do chleba… Mówisz spokojnie, nie odrywając wzroku od książki: ”W kuchni, w górnej szufladzie, po prawej stronie, pewnie pod łopatką do naleśników”. I wracasz do lektury. Odwracasz stronę książki, główny bohater właśnie ucieka przed strzelaniną albo może przed mordercą zakradającym się przez okno, wstrzymujesz oddech i słyszysz: „Kochanie, nie ma”. Odkładasz książkę, odstawiasz kakao albo inny trunek, ściągasz kota z kolan, wyplątujesz się z koca, idziesz do kuchni, otwierasz górną szufladę, spod łopatki do naleśników wyjmujesz nóż do chleba i wracasz do przerwanej czynności. Niestety muszę być sprawiedliwa i dodać, że często tak to właśnie działa ze mną i z J. Tylko na odwrót. To ja zawsze pytam: ”A gdzie są ciasteczka? Bo w szafce ich nie ma…”.