Szóstego dnia izolacji, kiedy moja depresja już nie powolutku, ale szybko i łapczywie zjadała mnie bez znieczulenia, kiedy wydarzeniem dnia było przejście się do kuchni po kubek kawy, kiedy oczami wyobraźni widziałam zagładę ludzkości i żegnałam się z moją rodziną… Właśnie wtedy pojawiła się nadzieja…
Światełko w tunelu pod postacią dwóch nieodebranych połączeń od L. (imię tej osoby nie zaczyna się na L., niech kawałek mojego życia pozostanie tajemnicą) i wiadomości, że musi się z nami pilnie skontaktować, bo ma dla nas wiadomość. W normalnym życiu pewnie poczułabym jakąś ekscytację, taka informacja zwykle zwiastuje jakieś działanie. Ale życie od jakiegoś czasu bardzo odbiegało od normalności, więc tylko podniosłam głowę znad komputera. W idealnym momencie, żeby usłyszeć J. mówiącego do telefonu (po hiszpańsku oczywiście): „Muszę porozmawiać o tym z Gosią”. Czyli jednak będzie jakieś działanie…
Wyprowadzaliśmy się! Co prawda znów tymczasowo, ale przynajmniej do mieszkania, w którym będziemy sami, niezależni i wolni (no, prawie wolni…)! Huraaaaa! Na wieczór zaplanowaliśmy imprezę pożegnalną, a wyprowadzkę na kolejny dzień rano (czyli wg hiszpańskiego poczucia czasu między 11:00 a 12:00). Wreszcie posłucham muzyki, umyję porządnie włosy (nie pytajcie), zrobię trening i w ogóle będę robić wszystko to, czego nie mogłam do tej pory! Huuura!
Starałam się nie okazywać zbyt dużej radości ze względu na naszego gospodarza. Mieszkanie z nim nie było złe, polubiłam go, tylko mieliśmy różne zwyczaje i wszystkim nam było trochę dziwnie przez te dwa tygodnie. No ale nie chciałam zostawiać go samego w obliczu izolacji. Gdybym ja została sama w domu na czas zarazy, po trzech dniach chodziłabym po szpitalach i błagała, żeby ktoś na mnie nakichał. A jeśli jakimś cudem wytrzymałabym w samotności trochę dłużej, to tylko i wyłącznie dzięki mojej rodzinie, która z pewnością po jakimś czasie usiłowałaby mi wysłać paczuszkę z wirusem tak, jak kiedyś przysyłało się listy z wąglikiem. Postanowiliśmy zatem dyplomatycznie zapytać naszego gospodarza, co myśli o naszej wyprowadzce. Wspięliśmy się więc na wyżyny dyplomacji i zapytaliśmy: „Co myślisz o tym, żebyśmy się wyprowadzili?”. Powiedział, co myśli. J. poleciał się pakować.
No i kolejna przeprowadzka… J. oczywiście uznał, że czasu jest mało, rzeczy jest dużo, należy więc zabrać się za robotę. Ja, jak zwykle, stwierdziłam, że rzeczy jest mało, czasu jest dużo, można jeszcze poczekać. Poczekałam do końca imprezy pożegnalnej i uznałam, że pakowanie się po wypiciu kilku szklanek wina nie jest rozsądne i zrobię to rano… Jak zwykle…
Rano oczywiście okazało się, że J. miał rację – rzeczy było dużo (skąd ja tyle tego nawiozłam, no przecież niemożliwe, że z Polski), a czasu jednak mało. Jedną ręką suszyłam włosy, drugą myłam zęby, a nogą próbowałam upychać rzeczy do walizki, kiedy taksówki już jechały (nie, nie, hrabina Małgorzata nie wozi swojego hrabiowskiego tyłka taksówkami. Po prostu w obliczu zarazy była to jedyna opcja, żeby się przeprowadzić. Co więcej, zgodnie z obowiązującymi aktualnie przepisami, w jednej taksówce mogła przebywać jedna osoba. Musieliśmy zatem zamówić dwie taksówki. I oczywiście zapłacić za dwa kursy).
Gospodarz ochoczo pomagał nam przenosić graty do czekających samochodów. Panowie taksówkarze byli bardzo mili i chętnie wskazywali, co i gdzie włożyć. Do taksówki J. poszły gitary i większość dużych bagaży, do mojej natomiast jedna samotna walizka i siaty z zapasami spożywczymi.
Szybkie pożegnanko i już jechaliśmy w kierunku naszego kolejnego tymczasowego lokum. Ciach! Jeden zakręt! Fru! Drugi zakręt! Z przyjemnością słuchałam dźwięku przesuwania się walizki po bagażniku. Nawet muzyka, która płynęła z radia oddawała mój stan umysłu. Najpierw pan taksówkarz puścił „I want to break free” („Chcę się uwolnić”), później „This is the life” („To jest życie”), w którym to utworze piosenkarka pyta: „Where you gonna sleep tonight?” („Gdzie będziesz dziś spać?”). A żebym to ja wiedziała…
Dowiedziałam się po kilku minutach. Obie taksówki podjechały pod blok mieszkalny i panowie taksówkarze żwawo zaczęli wyciągać nasze bagaże. Ja akurat dotarłam do bagażnika równo z moim kierowcą. Jakie zdziwienie wymalowało się na jego twarzy, kiedy po otworzeniu bagażnika, wylała się z niego przezroczysta, jakby gumowata breja… Zamurowało mnie. Co do cholery J. zabrał z domu gospodarza? I co produkuje takie przezroczyste gluty? Co ja mam teraz robić? Rzucać się do czyszczenia bagażnika czy szukać źródła obglucenia taksówki? Jak ja mam przeprosić taksówkarza? Jak jest „glut” po hiszpańsku? Podejrzewam, że wszystkie moje myśli były doskonale widoczne na mojej twarzy, szczególnie wysiłek, jaki wkładałam w znalezienie tłumaczenia słowa „glut”… Na szczęście taksówkarz okazał się bardziej przytomny. Szybciutko zlokalizował źródło wypływania mazi – pudełko z jajkami, na które przewróciła się ponad dwudziestokilogramowa walizka. No tak, zdziwiłabym się, gdyby jajka to przetrwały. Moje zidiocenie najwyraźniej wciąż trwało. Tym razem moja ręka wędrowała od walizki do jajek, nie wiedziałam czy raczej podtrzymywać walizkę, żeby nie zrobiła jajecznicy z drugiego pudelka jajek, czy raczej zbierać tę maź wciąż sączącą się do bagażnika. I tu znów zadziałał żwawy taksówkarz. Złapał źródło sączenia się białka i wyrzucił zbite jajko. Musiałam wyglądać na bardzo zmartwioną (bo byłam, nawet chusteczek nie miałam, żeby wytrzeć mu to białko z bagażnika! Na szczęście żółtko nie zdążyło wypłynąć…), bo zaczął mnie zapewniać, że tylko jedno jajko się zbiło i żebym się nie martwiła. Zgłupiałam jeszcze bardziej. Ja tu chciałam mu się rzucić do stóp i przepraszać, za posadzenie jajka w jego bagażniku, a on się martwi, że mi jajek
zabraknie. Może ta zaraza tak działa na ludzi, boją się, że jedzenia zabraknie. Cały czas stałam nad tym białkiem osłupiała. Kiedy uznałam, że trudno, sam będzie musiał sobie to białko wytrzeć, panowie wynieśli wszystkie bagaże i nawet zdążyli mnie nimi obładować. Drugi kierowca bardzo życzliwie tłumaczył mi, że gitarę mogę sobie założyć na plecy. Chyba wciąż nie sprawiałam wrażenia osoby, która rozumie, co się do niej mówi, więc pan kierowca sam założył mi gitarę na plecy, wręczył walizy, zakupy, pomachał i odjechał…
Wciąż lekko zaskoczona pomaszerowałam do naszego nowego tymczasowego lokum.
Mieszkanie jest piękne, pełne światła i bardzo gustownie urządzone. Kiedy je obejrzałam, pomyślałam, że polubiłabym jego właścicielkę. Ale chętnie poznam ją za kilka tygodni… albo miesiąc… jak tylko skończy się zaraza i wszyscy wrócimy do normalnego życia.