W obliczu pandemii, kwarantanny, ogólnoświatowej paniki i cholera wie, czego jeszcze postanowiłam wrócić myślami do tych pięknych chwil, kiedy to mogłam jeszcze swobodnie poruszać się po ziemi, odwiedzać ludzi i zwiedzać różne miejsca. Dziś kulinarnie powspominam Francję. Miesięczny pobyt w małym miasteczku pod Paryżem nie zrobił ze mnie specjalistki od zwyczajów i kultury francuskiej, ale starałam się próbować nowych rzeczy (głównie słodyczy…) i właśnie dziś, kiedy jestem zamknięta w czterech madryckich ścianach i marzy mi się paczka ciastek, wracam wspomnieniami do tych pięknych kulinarnych przygód…
Sery
Oczywista oczywistość. Jeśli byliście kiedyś we Francji i nie spróbowaliście żadnego sera, to wróć cie tam i naprawcie ten błąd! A jeśli wydaje Wam się, że przecież w Polsce też są francuskie sery, to kupcie taki ser w Polsce, poczęstujcie nim Francuza i poczekajcie na reakcję…
Serów ci tutaj dostatek… Okrągłe, kwadratowe, podłużne, twarde, miękkie, żółte, białe, pleśniowe. Jakie chcecie. Spróbowałam kilku, choć oczywiście nie pamiętam ich nazw, a zdjęć im nie robiłam (nauczka na przyszłość – fotografować jedzonko). Ale prawdą jest stare porzekadło, według którego najlepszy francuski ser to ten, który najbardziej śmierdzi. Zgadzam się z tym w stu procentach i ze szczerego serca polecam Wam francuskie śmierdziele. Ależ ja bym teraz zjadła kawałek takiego śmierdziuszka, przegryzła go bagietką i popiła winkiem…

Bagietki
Obowiązkowy punkt podczas wizyty we Francji. Pyszne, pachnące, jeszcze ciepłe prosto z piekarni. Albo z mikrofalówki… Nie wiem czy w całej Francji, ale w społeczności, w której mieszkaliśmy pieczywo się po prostu mrozi:) Ale muszę przyznać, że podczas moich wszystkich pobytów we Francji nauczyłam się, że piekarnie otwarte są do późna i zawsze można w nich znaleźć świeże bagietki. A stereotyp Francuza radośnie przechadzającego się z bagietką pod pachą wcale nie jest taki przesadzony. Bagietki pakowane są w serwetki, a w najlepszym razie w torebki, które zakrywają tylko część długaśnej bułki. Tak więc, kiedy płacisz za nie przy kasie i akurat potrzebujesz trzeciej ręki, żeby wyjąć pieniądze z portfela, odkładasz takie na wpół zapakowane pieczywo na bok i masz pewność, że właśnie w tym momencie wszystkie zarazki ze sklepu przyczepiły się do Twojej kolacji… Raz J. włożył ze 3 takie bagietki do bagażnika wspólnego samochodu naszej organizacji. Najpierw zaczęłam się zastanawiać czy od razu ich nie wyrzucić. Potem uznałam, że prawdopodobnie wszyscy Francuzi tak robią. I jeszcze żyją. Więc może i ja przeżyję. No było mi trochę szkoda tych bagietek… Ser już kupiliśmy…
Dżem
Francuskie dżemy są zupełnie inne od naszych. Takie jakby rzadsze, ale z owocami. I dużo słodsze. Są naprawdę słodkie. Przy czym jest ich ogromny wybór. Myślę, że większy niż widziałam na półkach w polskich sklepach, ale to tylko moje wrażenie. Polecam do spróbowania 🙂 Oczywiście z bagietką 🙂
Miód lawendowy
O miodzie lawendowym dowiedziałam się z Internetu. Po prostu przed zakupami wyguglałam sobie, czego warto spróbować będąc we Francji i włala! Wyskoczył miód lawendowy. Nie był bardzo tani, wręcz przeciwnie, był drogi, ale uważam, że warty spróbowania. Nawet więcej, był pyszny! Były to dobrze wydane pieniądze.
Niestety miodek był mały, skończył się po dwóch tygodniach i postanowiłam spróbować innego smaku. A było ich naprawdę dużo! Ja wybrałam tym razem miód z awokado… Ten wybór już nie był taki trafiony, jakoś to awokado szczypało w język… Ale jeśli chcecie, spróbujcie.
Krem czekoladowo-bananowo-płatkowy „Banania”
O nim też dowiedziałam się z Internetu. Cena nie była jakaś bardzo wygórowana, więc postanowiłam go spróbować. Smak był interesujący, co wcale nie znaczy, że był niesmaczny 🙂 Smakował jak połączenie kakao, bananów i odrobiny płatków śniadaniowych (nawet chrupało w zębach!). Po kilku dniach i kilkunastu łyżkach zrobił się bardzo słodki, ale i tak nie powstrzymało mnie to w zjedzeniu całego słoika w rekordowym tempie. Mniam!
Magdalenki
Takie biszkoptowe ciasteczka. Jest ich mnóstwo, w różnych smakach i kolorach 😉

Kisz (albo tarta, teorie są różne)
Ciekawostka: po francusku kisz jest dziewczyną 😉 Tak, tak, mówi się TA kisz (la quiche). Możecie sprawdzić. Ja nie wierzyłam i sprawdziłam.
Nie do końca rozumiem, jaka jest różnica między kiszem a tartą. Ktoś próbował mi to wytłumaczyć, ale jak się okazuje, jestem odporna na taką wiedzę 😉 A może było to po prostu tego dnia, kiedy przyjechaliśmy do Francji i nie do końca docierało do mnie, co się dzieje.
No więc jest to ciasto (nie wiem, jakie…) z warzywami i serem zapiekane w piekarniku. Wydaje mi się, że prawdziwa kisz powinna mieć jeszcze mięso i to właśnie odróżnia ją od tarty, ale równie dobrze może być to wymysł mojego zniewolonego umysłu.
Jadłam dwa kisze (tudzież dwie tarty, albo może jeden kisz i jedną tartę…). Ta z mięsem (tak, jadłam kisz z mięsem, bo gospodarze nie wiedzieli, że jesteśmy wegetarianami…) w ogóle mi nie smakowała. Trochę zjadłam z grzeczności, ale do tej pory pamiętam ten smak, brrr. Natomiast warzywna była super i polecam każdemu. Można zrobić w domciu 🙂
Pain au chocolat
Czyli niebo w gębie!!!! A tak naprawdę to bułeczka z czekoladą 🙂 Pyszności! Żadna mrożonka z Lidla, która kupicie w Polsce nie będzie smakować jak pyszne, oryginalne, francuskie pain au chocolat!
Crème brûlée
Czas wyznać mój sekret… Od zawsze (a przynajmniej od kilku lat) marzyłam o tym, żeby spróbować prawdziwego crème brûlée we Francji. Wreszcie mi się udało… I muszę Wam powiedzieć, że smakował jak nasz zwykły polski budyń posypany przypalonym cukrem 🙂 I nie wiem, czy trafiłam na cukiernię, która po prostu ma taką recepturę, czy rzeczywiście crème brûlée smakuje jak budyń 🙂 Ale cóż, i tak polecam spróbować. To był bardzo dobry budyń 🙂
Soki owocowe
Ja wiem, jak to brzmi. Wszędzie są soki owocowe. Ale tylko tutaj znalazłam soki, które smakują naprawdę jak owoc, z którego zostały zrobione. Brzoskwinia, mango, ananas, banan, i truskawki! Nie mam pojęcia, jak oni to robią, ale te soki są moim numerem jeden wśród niealkoholowych napojów.
Kompociki
Czyli małe owocowe deserki o bardzo różnych smakach (ananas, mango, brzoskwinia, gruszka, jabłko itd. ) w różnych kombinacjach. W niczym nie przypominają naszego kompotu, dla mnie są raczej jak mus owocowy. Dobre na drugie śniadanko, którego Francuzi nie jadają 🙂
wino
Oczywiście nie mogło zabraknąć wina… I nie zabrakło, wręcz przeciwnie, mieliśmy nadmiar. No ale jak tu się nie oprzeć wspaniałej cenie 1,99 euro za butelkę wina. I potem okazywało się, że to było naprawdę dobre wino! To była właśnie nasza metoda wyboru tego trunku. Po prostu sprawdzaliśmy czy te najtańsze są dobre 🙂 Są. Ale musicie wiedzieć, że Francuzi nie znają czegoś takiego jak wino np. półsłodkie albo słodkie. Wino to wino i ma być wytrawne. Czerwone albo białe. Nie ma różowego. Raz w życiu spróbowałam kupić różowe wino we Francji. Pan kasjer bardzo długo przekonywał mnie przy kasie, że to, co kupuję to nie jest wino, bo jest różowe. A ja równie długo przekonywałam go, że tego właśnie chciałabym się napić do kolacji i spokojnie może to nabić na kasę i mnie podliczyć. Chyba był zawiedziony… Od tej pory już nigdy nie kupiłam we Francji różowego wina.
Pasta z alg morskich
No dobrze, nie do końca wiem, co to było i jak zostało przyrządzone, ale było pyszne. Podczas jednej z wieczornych wizyt zostaliśmy poczęstowani domowej roboty algami ze słoiczka. Zeżarłam chyba z pół słoiczka tej pyszności. Wychodząc, wepchnęłam pod poduszkę moją wrodzoną nieśmiałość i dzielnie zapytałam gospodynię czy mogę zjeść ostatni kawałek chlebka z owymi algami. I pożarłam. Na co gospodyni zapytała czy może chcemy wziąć cały słoik do domu. Wepchnęłam moją nieśmiałość jeszcze głębiej i już miałam powiedzieć, że chętnie, już widziałam siebie jedzącą te pyszności przez całą noc… Kiedy zdrowy rozsądek wylazł na wierzch i powiedział, że przecież następnego dnia wyjeżdżamy i nie ma sensu brać słoika alg ze sobą… No tak, racja. Zatem po algach pozostało mi wspomnienie i problemy żołądkowe następnego dnia…
Mimo wszystko było warto! PS. Nie jestem pewna czy algi to typowe francuskie jedzenie. Ale jadłam je przecież we Francji 😉
Przez cały miesiąc, jaki spędziliśmy we Francji staraliśmy się zawsze kupować coś, czego nie jedliśmy w Polsce. Korzystaliśmy też z gościnności innych pracowników naszej organizacji, za co jesteśmy ogromnie wdzięczni. Żebyście nie myśleli, że jesteśmy takimi nienażartymi pijawkami, sami też zapraszaliśmy do siebie gości i zorganizowaliśmy polski wieczór, na którym podaliśmy faworki i placki ziemniaczane (trzeba mi było wyjechać na obczyznę, żeby nauczyć się robić faworki).
Ja żałuję tylko jednego – że nie udało mi się spróbować więcej 😉Ahoj przygodo!