Gosia, Madryt i korona

Na początku ich przyjazdu wszystko wydawało się normalne. Przylecieli bez problemów. Co prawda na lotnisku było kilka osób w maseczkach, ale przecież zawsze znajdzie się ktoś, kto panicznie boi się zarazków. Na lotnisku nie było żadnej kontroli. Być może było trochę pustawo, ale równie dobrze mogła im to podpowiadać wyobraźnia. W końcu była już prawie 23:00, mało kto podróżuje o tej porze. Zostali odebrani z lotniska, pojechali na późną kolację, a potem do ich tymczasowego mieszkania. Kolejne dni spędzili na organizacji swojego życia, załatwianiu wszystkich potrzebnych papierów i zapisywaniu się na zajęcia z hiszpańskiego. Po tygodniu od ich przyjazdu wszystko się zaczęło…

Wyludnione ulice, pozamykane bary, odwołane zajęcia i kolejki w sklepach. W telewizji przez cały dzień wyświetlane były programy o wirusie: wypowiedzi specjalistów, statystyki i wreszcie filmiki nakręcone przez zapłakanych ludzi objętych kwarantanną, które tylko podsycały atmosferę paniki i ogólne odczucie, że świat się kończy…Nieliczni ludzie, których można było spotkać na ulicy omijali się szerokim łukiem, w sklepach nie wolno było dotykać ekspedientek podczas podawania pieniędzy przy kasie. Na pólkach zaczęło brakować papieru toaletowego, a do sklepów wpuszczano po kilka osób, żeby nie było zbyt dużych tłumów i zamieszania.

Czy tak wygląda koniec ludzkości…?


Brzmi to trochę jak fragment książki o końcu świata, ale w sumie tak właśnie wygląda teraz `życie w Madrycie. Mamy siedzieć na tyłkach w domach i już. Tylko jeszcze trzeba mieć ten dom…

Ale od początku.

Przyjechaliśmy 10 dni temu. Oczywiście cały świat już wiedział o koronawirusie, Włochy już były chyba zamknięte, ale jeszcze nie odczuwało się paniki, która opanowała Europę w kolejnych dniach. Znajoma Hiszpanka pierwszego dnia mówiła nam, że żadna kwarantanna nie sprawi, że zostanie w domu na 14 dni. Po 10 dniach dostaliśmy od niej wiadomość, że żadne z nas ma się nie ruszać z domu…

Na początku rzeczywiście załatwialiśmy papiery. Do dziś zastanawiam się, co podpisywałam i jakie będą tego skutki. No wiecie, byliśmy w urzędach, podtykali mi różne papiery do podpisania, jednocześnie tłumacząc po hiszpańsku, co teraz muszę zrobić, a ja, choć bardzo się starałam, niewiele z tego rozumiałam. Pociesza mnie myśl, że J. też podpisywał, więc najwyżej razem wylądujemy na ulicy.

Początkowy plan był taki, że po przyjeździe będziemy mieszkać u jednego z pracowników naszej organizacji, dopóki nie znajdziemy mieszkania. Prawdę mówiąc spodziewałam się, że będzie to kwestia maksymalnie dwóch tygodni i w myślach już planowałam, jakie kwiatki posadzę na balkonie w naszym mieszkaniu. Jednak życie, chichocząc złośliwie, pokazało nam, co możemy zrobić z naszymi planami i gdzie możemy je wsadzić…

Otóż, żeby wynająć mieszkanie w Madrycie potrzebna jest umowa o pracę. I to taka, która udowadnia, że dana osoba/para jest w stanie opłacać mieszkanie (czyli w naszym przypadku oboje musimy mieć umowę o pracę, bo tylko w ten sposób będziemy w stanie opłacać wynajem). Musi to być umowa z firmą w Hiszpanii. My takiej jeszcze nie mamy. Więc nikt nie chciał z nami rozmawiać. Nawet nie z nami, bo od początku Hiszpanie powiedzieli nam, że jeśli to my będziemy dzwonić, nikt na pewno nie będzie chciał się z nami umówić na spotkanie, bo jesteśmy obcokrajowcami. To było nasze pierwsze zderzenie ze smutną rzeczywistością. Drugie miało miejsce, kiedy wprowadzono stan epidemiologiczny i zrozumieliśmy, że nawet gdybyśmy mieli umowę w Hiszpanii i zarabialibyśmy trzy razy więcej, to i tak w obliczu epidemii nikt nie chciałby spotkać się z nami, żeby obejrzeć mieszkanie. Wykupiliśmy więc duży pakiet Internetu (nasz gospodarz gardzi takimi nowinkami technologicznymi) i do dziś próbujemy się pogodzić z tym, że utknęliśmy tu na co najmniej kilka tygodni…

Na szczęście udało nam się odkryć kilka pobliskich barów i spróbować piwa, tinto de verano i tapasów 🙂 Teraz, kiedy to piszę, wszystkie bary są zamknięte i obowiązuje zakaz wychodzenia z domu. Można wychodzić po zakupy, do apteki albo ostatecznie do pracy.

Prawdę mówiąc sądziłam, że mój wpis o Madrycie będzie bardziej optymistyczny (no wiecie, imprezy, tapasy, imprezy, tinto de verano i jeszcze więcej imprez), ale koronawirus zdominował każdą część naszego życia, którego tak naprawdę nawet nie zdążyliśmy zacząć w tym mieście. Więc dopóki ta bestia będzie szaleć w kraju, my jesteśmy zawieszeni w czasie i przestrzeni. Uczucie podobne do tego, kiedy ponad 10 lat temu, jadąc do Zakopanego, pomyliliśmy wagony w pociągu i pojechaliśmy w innym kierunku. Wtedy podróż zajęła nam chyba ok 20 godzin. Teraz też czuję się trochę, jakbym wybrała zły wagon, który w połowie drogi został odczepiony i jedzie w innym kierunku niż chciałam.

Ale cóż…

Ahoj przygodo!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *