Żegnaj Francjo…

To już ostatnia część naszych paryskich perypetii.


Kolejnego dnia, w niedzielę, po stresującym poranku, udaliśmy się: J. do kościoła, w którym miała się odbyć polska msza, a ja pod Luwr, żeby pospacerować. Kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym mieliśmy się rozejść, była 11:00. Moim wstępnym planem było skorzystanie z toalety pod Luwrem. Ale kiedy popatrzyłam na dwie kilometrowe kolejki do wejścia, uznałam, że wytrzymam jeszcze trochę i udałam się na spacer po Ogrodach Tuileries. Próbowałam robić zdjęcia, ale pogoda tym razem nie sprzyjała sesjom. Znalazłam kilka (a nawet więcej) nagich posągów, którym próbowałam zrobić jakieś udane zdjęcia, ale prawdę mówiąc z niczego nie byłam zadowolona. Przeszłam ogrody wszerz i wzdłuż. Zjadłam kanapkę w towarzystwie kaczek, które wyglądały, jakby chętnie zjadły mnie. O 12:00 spotkaliśmy się z J. O 12:05 zaczęło padać. I już nie przestało…



Naszym wstępnym planem było udanie się na piechotę pod Wieżę Eiffela w celu wykonania takiego samego selfie, jakie zrobiliśmy sobie 3 lata temu. Miało być miło i romantycznie. Po 10 minutach biegu w ulewie, uznaliśmy, że najwyższy czas napić się kawy. Na początku nawet szukaliśmy w miarę taniego miejsca, ale zrezygnowaliśmy, kiedy zaczęło mi chlupać w butach. Jakaś pani zaprosiła nas do degustacji ciastek z cukierni i już w niej zostaliśmy. Zamówiliśmy po kawie. Piliśmy ją bardzo długo, bo na zewnątrz padało, a w tej okolicy nie mogliśmy pozwolić sobie na drugą kawę. Pani przyniosła nam wodę do kawy. Ją też piliśmy bardzo wolno. Wciąż padało. Kiedy już wypiliśmy wszystko, co było i każde z nas w ślimaczym tempie skorzystało po dwa razy z łazienki, uznaliśmy, że chyba już musimy wyjść. Cały czas padało.

Okazało się, że w każdą pierwsza niedzielę miesiąca wejścia do muzeów są za darmo.  Zrezygnowaliśmy z romantyzmu i selfie. Stwierdziliśmy, że bardzo chcemy iść do jakiegoś muzeum. Jakiegokolwiek, które jest pod dachem i ogrzewane. Najbliżej był Petit Palace. Świńskim truchtem udaliśmy się w jego kierunku, po drodze kupując grzane wino. A przynajmniej tak nazywała się ciecz, którą mi podano. Francjo, uwielbiam Cię za wiele rzeczy, ale grzane wino pozostaw Polsce!

Okazało się, że nie tylko my wpadliśmy na genialny pomysł schronienia się w muzeum. Odstaliśmy swoje w kolejce, przeszliśmy przez kontrolę i przez kolejne dwie godziny spędziliśmy oglądając sztukę i ciesząc się suchym miejscem.

Na zewnątrz ciągle padało.

Na 17:00 byliśmy umówieni z koleżanką, więc po dwóch godzinach w muzeum zaczęliśmy się zbierać. Trzeba było wziąć metro, żeby dojechać do miejsca z happy hours, które wybrała.

Koleżanka odwołała spotkanie.

Na zewnątrz ciągle padało.

Każdy obraz i rzeźbę obejrzeliśmy już co najmniej dwa razy. Uznaliśmy, że jesteśmy gotowi, aby wyjść na zewnątrz i tak czy siak jechać do tego baru. Poszliśmy do metra. W kolejce po bilety ktoś kichnął. Pani przed nami od razu wyjęła żel antybakteryjny. Poczułam się chora. Uznałam, że my również potrzebujemy żelu. 

Pojechaliśmy do baru. Po drodze weszliśmy do dwóch aptek. W żadnej nie było żelu antybakteryjnego. Bar okazał się mały i drogi. Wyszliśmy i znaleźliśmy inny. Trochę większy, niekoniecznie tańszy, ale siedzieliśmy przy grzejniku. Osuszyliśmy się trochę i wyruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Akurat przestało padać, a zza resztek chmur nieśmiało zaczęło wyglądać słońce…

Po powrocie do domu od razu rzuciliśmy się na grzejnik, gorącą herbatę i kolację. Moje buty schły dwa dni, ale i tak nie przeżyły tej wycieczki. Plus był taki, że zwolniło mi się trochę miejsca w walizce. 

Rozpoczęliśmy przygotowania do ostatniego wyjazdu…

   

Ahoj przygodo!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *