Dziś będzie o mieście zakochanych, królów, wersalskich uprzejmości oraz najwspanialszych artystów. Będzie o Paryżu.
Postanowiliśmy spędzić w tej jakże uroczej stolicy cały weekend. Nie był to nasz pierwszy raz w Paryżu, ale zawsze to miło wrócić do wspomnień, a także odkryć nowe, nieznane miejsca (i zjeść crepa – naleśnika;))
Już sam dojazd z naszego obecnego miejsca zamieszkania okazał się nie lada wyzwaniem. Ale czymże są takie trudności dla dwojga młodych ludzi gnanych żądzą przygody! Jak się okazało długą podróżą, jak dla każdego, kto musi dojechać do Paryża…
Na początku czekał nas 20 minutowy spacer do stacji kolejowej położonej w innym miasteczku. Jako, że wiał wicher i od razu po naszym wyjściu z domu zaczęło lać, odcinek ten pokonaliśmy w niecałe 15 minut. Przynajmniej nie było nam zimno. Kiedy już zorientowaliśmy się, który peron jest nasz oraz kupiliśmy bilety (potwornie drogie, swoją drogą), okazało się, że nasz pociąg jest opóźniony o ponad 30 minut. Prawie jak w domu… W oczekiwaniu na pociąg graliśmy w grę „Widzę coś w kolorze…”(i tu trzeba było podać kolor, a druga osoba miała odgadnąć, jaki przedmiot zauważyła ta pierwsza), która zakończyła się dość szybko, kiedy odkryłam, że dla Janka ciemniejsze odcienie różu są już fioletem i przez pół godziny usiłowałam znaleźć na peronie coś fioletowego (co tak naprawdę było różowe…). Resztę oczekiwania spędziliśmy w milczeniu.
Muszę dodać, że moim zdaniem Paryż jest bardzo dobrze skomunikowany. Mam wrażenie, że z każdego małego miasteczka można dojechać do miasta dosyć sprawnie. Prawdą jest, że bilety są dosyć drogie (nawet 10 euro za bilet w jedną stronę dla jednej osoby), ale za to podróż nie jest aż tak uciążliwa. No dobrze, jest trochę uciążliwa, bo pociągi są mało wygodne, raczej nie da się zdrzemnąć i zdarza się, że jest dużo ludzi. Ale nie trzeba się gnieść w autobusach i tramwajach. Wsiadasz w pociąg, przesiadasz się w metro, potem w inne metro i jesteś na miejscu 🙂
Tak właśnie zrobiliśmy i już po 2 godzinach byliśmy na miejscu! Na miejscu czyli na Montmartre – w dzielnicy niespełnionych artystów, bohemy która swego czasu przechadzała się tymi ulicami. Nie, nie, nie przyszliśmy zwiedzać, byliśmy tu już kilka razy. Po prostu jest to jedna z tańszych dzielnic Paryża, a my po dwugodzinnej podróży musieliśmy napić się gorącej kawy. Ale muszę uczciwie przyznać, że jest to moja ulubiona dzielnica i nie przez przypadek ją wybraliśmy. Już w pociągu sprawdziliśmy, jakie są najtańsze kawiarnie w okolicy. Znaleźliśmy jedną, której nazwy nie będę podawać i postanowiliśmy właśnie do niej się udać. Podobały nam się zdjęcia, ceny również były przystępne. Musieliśmy przejść kawałek, po drodze mijając urocze budynki, kawiarnie i bary z plastikowymi krzesełkami wystawionymi na chodnik. W kawiarniach było naprawdę dużo ludzi, pili kawę i obserwowali ulicę. Duża ich część siedziała na zewnątrz w ogrzewanych ogródeczkach. Tak, jak się spodziewaliśmy, nasze miejsce docelowe okazało się bardzo małą creperią (naleśnikarnią). Wszystkie miejsca były zajęte, ale poprosiłam Janka, żebyśmy zajrzeli do środka. A nuż coś się znajdzie… Zajrzeliśmy, dosłownie rzuciliśmy okiem, bo pan kelner zatrzasnął nam drzwi przed nosem 🙂 Uznaliśmy, że jednak to miejsce nie spełnia naszych wygórowanych oczekiwań, odwróciliśmy się i po drugiej stronie ujrzeliśmy JĄ… Kawiarnię. Dokładnie w naszym stylu – biała lada, malutkie menu, plastikowe stoliki. Nawet nie było szyldu z nazwą. Żwawo ruszyliśmy na drugą stronę ulicy. Jak się okazało, mięliśmy nosa. Ceny były bardzo przystępne, a właściciel bardzo miły. Kiedy dowiedział się, skąd pochodzimy radośnie poinformował nas, że zna kilka słów w naszym języku, np. topór. Nie pytaliśmy, skąd… Wzięliśmy naszą kawę, zapłaciliśmy i szybko udaliśmy się do stolika.
Czy miły właściciel zaprezentował nam przedmiot swojej znajomości języka polskiego? Dowiecie się w następnym odcinku.
Ahoj przygodo!